Przedostatni dzień naszej rowerowej podróży nadszedł nieubłaganie. Poranek spędzamy na czyszczeniu i zwijaniu sprzętu mając w perspektywie pakowanie wszystkiego do worków transportowych. W drodze na dworzec autobusowy chłoniemy ile możemy z ostatnich chwil w Sarajewie, a także robimy zakupy na niespełna 25-godzinną podróż autokarem. Gdy docieramy na dworzec okazuje się, że są problemy z naszymi biletami i rezerwacją; mimo opłacenia wszystkiego miesiąc wcześniej nie ma dla nas miejsca w autokarze. Dzięki pomocy naszej rodaczki, która jakimś cudem znalazła się na dworcu i pomogła się dogadać, po 15 nerwowych minutach, okazuje się, że są dwa wolne miejsca i wsiadamy na pokład autobusu.
Do Berlina docieramy kolejnego dnia wieczorem. Mamy godzinkę na rozprostowanie kości, zjedzenie czegoś konkretnego i przetarganie rowerów na właściwy peron. PolskimBusem wracamy do Poznania, a około północy jesteśmy już w domu.
Tym samym ostatecznie kończymy naszą kolejną wspaniałą wyprawę !!!
Wstajemy wcześnie rano, dostajemy pyszny omlet na śniadanie i ruszamy na nasz pociąg. Byliśmy nieco zestresowani podróżą, jednak całość przebiegła sprawnie i bezproblemowo. Wsiedliśmy do ostatniego wagonu i mogliśmy napawać się wspaniałymi górskimi widokami. W Sarajewie zwiedzamy centrum, kręcimy się po najważniejszych i najbardziej znanych miejscach, a gdy zbliża się powoli wieczór ruszamy na obrzeża miasta na pole namiotowe w zupełnie przyzwoitej cenie i ogromem wyboru miejsca na rozbicie namiotu a w tle tego wszystkiego towarzyszył hipnotyzujący śpiew muezina.
Opuszczamy Medjugorje z pewną dozą niepewności. Planowaliśmy dotrzeć z Mostaru do Sarajewa pociągiem. Jednak informacje jakie dostawaliśmy od przyjaciół z Polski nie były zbyt optymistyczne (dwa pociągi, jeden o 7 drugi o 19). Jednak najpierw musimy pokonać kilkanaście kilometrów i konkretny podjazd aby dotrzeć do Mostaru. Ostatecznie decydujemy się zostać w Mostarze w pobliskim hotelu studenckim i jechać rannym pociągiem.
Z pola namiotowego w Makarskiej zbieramy się jeszcze przed 8, aby jak najwcześniej zaatakować masyw Biokovo. Idzie nam fenomenalnie. Temperatura od rana optymalna, noga podaje. W połowie podjazdu robimy sobie przerwę śniadaniową z widokiem na morze Adriatyckie. Po wielu trudach wreszcie wjeżdżamy na szczyt, ale to jeszcze nie koniec podjazdów na dziś, kręcimy przez wspaniałe puste, dzikie tereny, a także przejeżdżamy nad super niepasującą w krajobrazie autostradę. W Vrgorac robimy ostatnie zakupy w Chorwacji i ciekawi kolejnego kraju na naszej drodze, szybko pokonujemy kilkanaście kilometrów do przejścia granicznego. Wszystko odbywa się ekspresowo, rzut oka na rowery, skanowanie paszportów i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie. Szybko zauważamy dość niskie ceny, na pewno w porównaniu do tych, do których "przyzwyczaiły" nas Włochy. Kręcąc kolejne kilometry, wieczorem docieramy do Medziugorie, gdzie uczestniczymy w liturgii, a na nocleg zatrzymujemy się na pobliskim polu namiotowym.
Do Splitu przypływamy wcześnie rano i od razu kręcimy na południowy-wschód wzdłuż wybrzeża, ponieważ mieliśmy obawy przed górami Dynarskimi. Jazda idzie nam sprawnie, krótkie podjazdy rekompensowane są dość szybko przez satysfakcjonujące zjazdy. Dzięki temu szybko docieramy do Makarskiej leżącej u stóp masywu Biokovo. Postanowiliśmy zostawić wspinaczkę na jutro, aby wieczór nie spotkał nas gdzieś na odsłoniętej części podjazdu i sporej wysokości. Szybko rzuciliśmy okiem na Makarską i z racji ponad 30 stopni ciepła szybko ruszyliśmy na zasłużoną kąpiel.
Zbieramy się szybko z camperowiska, żeby ktoś przypadkiem nie zaparkował na naszym namiocie. Wracamy do Ankony. Tym razem mamy zdecydowanie bardziej z górki. Zwiedzamy miasto, oglądamy historyczne uliczki, robimy zakupy, a po południu meldujemy się w odprawie promowej.Tłok niesamowity, wygląda na to że wieczorem niemal jednocześnie wypływa kilka promów. Wreszcie docieramy na statek. Szybko zaklepujemy fajne miejsce, gdzie można się kimnąć i żegnamy wspaniałe Włochy.
Po porannej kąpieli w morzu ruszamy w dalszą drogę na południe. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, jest płasko, kilometry szybko uciekają. Krótko po południu docieramy do zatłoczonej Ankony. Znajdujemy terminal promowy, a następnie wjeżdżamy na wzgórze Monte Guasco na którym zbudowano katedrę św. Cyriaka. Aby znaleźć miejsce noclegowe zaliczamy konkretny podjazd przez miasto, następnie krótki zjazd i znowu w górę. Lekko zrezygnowani znajdujemy parking dla camperów, gdzie postanawiamy spędzić noc ukryci za autem miłej starszej pary Niemców.
Szybko zbieramy się od naszego gospodarza i już przed południem docieramy do Rimini leżącego nad brzegiem Adriatyku. Trochę pomarudziliśmy w mieście, zrobiliśmy zakupy, a międzyczasie zepsuła się pogoda. Tym samym dzisiejszy dzień stał się najchłodniejszym podczas całej wyprawy. Gdy troszkę się rozjaśnia, ruszamy ostro na południe w kierunku Ankony.
Do San Marino zostało nam niewiele. Nie mogliśmy się już doczekać by wjechać do tej republiki. Zapomnieliśmy o dzisiejszym święcie, w związku z czym sklepy były pozamykane, a my dojadaliśmy ostatnie resztki, które nam zostały. Dopiero gdy wjeżdżamy pod szczyt Monte Titano (749 m. n.p.m.) znajdujemy kilka sklepów otwartych specjalnie pod ruch turystyczny. Popołudnie spędzamy na zwiedzaniu historycznych uliczek San Marino a także wdrapanie na szczyt. Kolejne kilometry mijają błyskawicznie, ponieważ kierujemy się w stronę morza, więc jedziemy z górrrrrki. Problematyczne stało się znalezienie na miejsca na nocleg, trochę z desperacji Pati zagadnęła Pana pracującego na swoim podwórku, ten po wymianie paru gestów i uśmiechów zgodził się bez wahania na rozbicie namiotu.
Kolejny intensywny dzień jazdy przez włoskie Apeniny. Podjazdy dają w kość, jednak temperatura jest optymalna, czyli niezbyt gorąco z delikatnym chłodzącym wiaterkiem. I tak podjazd za podjazdem, góra za górą zbliżamy się do San Marino. Nocleg znajdujemy dość późno, w dodatku niezbyt dobry na dość kamienistym podłożu i odsłoniętym miejscu. Mimo to podłoga namiotu wytrzymała, a i my mieliśmy całą spokojną noc.
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com