Dzisiaj pogoda kiepska, kilka minut przed wyjazdem do szkoły jeszcze padało. Wyjazd samotnie o 7:50...na drogach sporo kałuż...ale jakoś udało mnie się dojechać i nie spóźnić do szkoły.
Powrót o 15:30...mimo, że w ciągu dnia padało udało mi się wrócić całkowicie suchym.
Pobudka o 7:30. Wyjazd o 8. Rano nie było zbyt ciepło, więc nie obyło się bez bluzy. Na start wyścigu docieram o 8:30, gdzie spotykam Mateusza i Tomka czekających właśnie na numery startowe.
Przed samym wyścigiem pojechaliśmy jeszcze na chwilę do Mateusza.
Start spóźniony jakieś 10min. Oglądam zmagania chłopaków przez 3 okrążenia robiąc zdjęcia. Już niedługo je opublikuje tylko dojdę do ładu i składu z komputerem.
Niestety czas do szkoły. Pierwszy dzień i od razu wczesna pobudka o 6:20. Wyjazd o 7.
Na dworze zimno. W okolicach 10 góra 12 stopni, więc rękawiczki bardzo się przydały.
Sama droga do szkoły raczej przyjemna, ze względu na zamknięcie skrzyżowania Bułgarska/Grunwaldzka. Rowerem ze spokojem można przejechać, a samochodów tam mało.
Powrót do domu dosyć wcześnie, bo już o 12. Temperatura znacznie przyjemniejsza.
Przed powrotem do domu pojechałem jeszcze na chwilę do Piotra stąd te 2km więcej.
Dzień zapowiada się obiecująco...pogoda idealna. Z domu wyjeżdżam około 11:30.
Na sam początek najgorsza część wyjazdu, czyli przejazd Obornicką. Ruch jak to na drodze wylotowej spory, jednak w miarę sprawnie udaje mnie się dotrzeć na Morasko, gdzie drogi są znacznie lepsze i mniej ruchliwe.
Po drodze moim oczom ukazał się niezbyt optymistyczny znak...a mianowicie 26km objazd przez Poznań do Bolechowa. Nie bardzo miałem ochotę cofać się i nadrabiać. Tak więc zaryzykowałem przejazd przez nieprzejezdny odcinek...i bardzo dobrze, gdyż nawet nie musiałem się zatrzymywać. Wystarczyło sprawnie wymanewrować między kilkoma koparkami.
Dalsza część trasy to przejazd przez Murowaną Goślinę w kierunku Rogoźna. Na zakończenie jeszcze kilkanaście kilometrów i docieram do Budziszewka.
Tam zaliczyłem jeszcze kilka dosyć szybkich terenowych kilometrów i w końcu kilka minut po 14 dotarłem do celu mojej podróży.
Gdzie zostałem ugoszczony przez Patrycję i jej znajomych.
Czas płynął bardzo szybko...niestety trzeba było wracać.
W drogę powrotną wyjeżdżam około 19...
Jedzie się wyśmienicie...zero wiatru, zachodzące słońce, niewielki ruch i muzyka...
Kellys jeszcze nie doprowadzony to należytego stanu, więc dzisiaj standard szosą. Generalnie bez większych problemów. Tylko pierwszą połowę miałem dosyć mocny wmordewind; potem było już lepiej...
Ostatni dzień pobytu nad morzem przed Nami. Wstajemy dosyć wcześnie. Trzeba się spakować, trochę posprzątać i do 10 opuścić pokój. Udaje nam się to nawet 20 min przed czasem. Na zakończenie jeszcze wspólne śniadanie i około 11 czas się rozdzielić. Ja ruszam rowerem w stronę Kołobrzegu.
Po przejechaniu niespełna kilometra łapie mnie ulewa. Tym razem postanowiłem założyć już pelerynę i chwilę przeczekać. Moje nadzieje okazały się słuszne i już po kilku minutach ulewa odpuściła i padało tylko trochę.
Pokonując trochę terenu docieram do Gąsek i ścieżek które dosyć dobrze znam. Trasa pokrywa się idealnie z międzynarodową trasą R10 z Polski przez Bornholm do Szwecji.
Kilometry powoli uciekają...można powiedzieć nawet bardzo powoli ale jakoś tak w ogóle nie było mi śpieszno i takie tempo mi odpowiadało. Między czasie łapie mnie kolejna ulewa... ...dzisiaj strasznie deszczowy dzień.
Mijając Ustronie Morskie i Sianożęty docieram do byłego lotniska wojskowego w Bagiczu (Podczele). Jeszcze kilka lat temu były tam same powojskowe zabudowania i ani śladu żywego ducha, jednak teraz mieści się tam siedziba coraz prężniej rozwijającego się aeroklubu.
Po przejechaniu przez lotnisko docieram do wspaniale wyeksponowanego ekoparku. Super brukowa ścieżkaka, momentami drewniana kładka, po prawej morze, a po lewej zalew.
Do Kołobrzegu docieram koło południa. Żeby nie było za dobrze, znowu zaczyna padać. Najpierw odwiedzam bankomat, następnie spędzam kilka chwil w porcie i ruszam już w w stronę Białogardu.
8 kilometrów za Kołobrzegiem dogania Mnie Maciej. Pakujemy wszystko do samochodu...i wio do domu.
Podsumowując wyjazd bardzo udany. Nauczką na przyszłość będzie na pewno wożenie zapasowej opony albo dobrych dętek, bo szczerze mówiąc nie jestem pewny, czy te które wziąłem nie były dziurawe. Jeżeli chodzi o nocleg to właściwie jestem zadowolony. Stresu jakiegoś nie miałem, brakowało trochę materaca ale w przyszłości to się zmieni.
Jeżeli chodzi o pogodę to nie mam jakiś pretensji. Przynajmniej sprawdziłem sakwy i mapnik podczas deszczu, a jak miało być ładnie to faktycznie było.
P.S Jeszcze raz dziękuje Maciejowi i Karinie za możliwość noclegu.
W nocy nie spało mnie się najlepiej. Ogólnie mówiąc miałem niespokojny sen. W okolicy namiotu słychać było jakąś zwierzynę, nawet w pewnym momencie jak się przebudziłem usłyszałem mlaskanie zaraz koło głowy, chociaż mimo wszystko nie wzbudzało to u mnie szybszego bicia serca. Zdecydowanie bardziej obawiałem się ludzi...jakiegoś myśliwego etc.
Ale nic takiego się nie stało, obudziłem się o 6:30, mimo, że nie spałem za dobrze samopoczucie dopisywało. Jeszcze w namiocie wypiłem multiwitaminę, zjadłem co nieco i w jakieś 30min spakowałem wszystko na rower.
Miałem straszną ochotę posłuchać muzyki, żeby się rozbudzić do końca niestety jak na złość słuchawki odmówiły posłuszeństwa i pozostało mi wsłuchiwanie się w dźwięki pracującego napędu.
Po kilku kilometrach docieram do Tuczna, gdzie robię małe śniadaniowe zakupy w jednej z piekarni.
Dalej kieruję się w stronę Mirosławca. Nie jedzie się najlepiej, cały czas nie mogę przeboleć braku muzyki...między czasie moim oczom ukazuje się dosyć interesujący znak.
Po dotarciu do Mirosławca wjeżdżam na drogę wojewódzką nr 177, która zaskakuje mnie świetnym asfaltem i bardzo małym natężeniem ruchu, więc jazda jest naprawdę przyjemna.
W Czaplinku nie zabawiam zbyt długo, właściwie od razu wjeżdżam na interesującą mnie drogę, którą właściwie niejednokrotnie już jechałem, a mianowicie DW 163.
...i tak kilometry powoli lecą, jednak nie jedzie mi się tak jak powinno. Dopiero po dotarciu do Połczyn Zdroju zajeżdżam na Orlen, gdzie kupuję colę (pijam bardzo rzadko) i hot-doga. Po tym zestawie od razu wracają siły i jazda momentalnie staje się przyjemniejsza.
Wszystko pięknie się układa, godzina okej, siły okej..tylko pogoda tak średnio okej, ponieważ zaczyna się całkiem poważnie chmurzyć.
Gdy krajową 6 docieram do Biesiekierza zaczyna się ulewa, nawet nie zakładałem peleryny, bo nie miało to większego sensu. Całe szczęście, że wziąłem sakwy crosso...dzięki temu mogłem być spokojny o suchość mojego bagażu. Tak właściwie dzisiaj miałem pierwszy test tych sakw...podczas całej naszej 2,5 tygodniowej wyprawy tak nie lało.
Między czasie pobłyskało, pogrzmiało i cały czas lało...a ja jak na złość pojechałem trochę okrężną trasą.
Zanim dotarłem do samego Sarbinowa przestało padać...
Może tytułem wstępu napiszę skąd się wziął u mnie pomysł wypadu nad Bałtyk. Otóż pierwszą ideą było sprawdzenie siebie pod kontem samotnego podróżowania i przeżycie pierwszego samotnego noclegu na dziko. Początkowo planowałem udać się tylko do Puszczy Noteckiej. Jednak zadzwonił do mnie Maciej, który zaproponował nocleg w Sarbinowie za co bardzo serdecznie dziękuję. Tak więc aby połączyć wszystko w całość postanowiłem pojechać nad morze do Sarbinowa odwiedzając po drodze Puszczę Notecką. Oczywiście nie obyło się bez przygód ale o tym później.
Dzień zaczynam o godzinie 7...lekkie śniadanie, spacer z psem, ostatnie przygotowanie bagażu i o 9 wyjazd.
Początek to jazda doskonale znanymi mi dość ruchliwymi drogami do Tarnowa Podgórnego. Tam chwilowo żegnam się z dużą ilością samochodów na rzecz bardzo przyjemnych tras między polami i łąkami. Droga upływa bardzo szybko na podziwianiu Wielkopolskich krajobrazów.
Tak docieram do Kaźmierza...w którym przez brak dokładnej mapy skręcam nie tam gdzie powinienem i w efekcie jadąc wprawdzie bardzo przyjemną drogą przez Witkowice docieram do drogi krajowej numer 92.
Jazda "idzie" aż do Pniew w których nacina mi się opona i łapię gumę. Po zmianie dętki przejeżdżam jakiś kilometr do samych Pniew, niestety okazuje się, że dętka jest dziurawa.
..i tak zakładam dwie dętki...okazało się, że obydwie były dziurawe. Potem zacząłem walczyć z łatkami, które jak na złość też nie spełniały swojej roli. Zrezygnowany kolejnymi próbami i kończącymi dętkami prowadzę rower nastepny kilometr do sklepu rowerowego. Kupuje nową oponę, dętki i łatki. Opona okazała się tak badziewna, że ledwo szło ją napompować. Jak by tego było mało gdy już byłem kilka kilometrów dalej okazało się, że zostawiłem pod sklepem dopiero co zakupiony zestaw łatek.
Kierując się na północ mijam jedną z najbardziej Polskich wsi przez jakie jechałem, gdyż nazywała się Dzierżążno...ciekawe jak by wymówił tą nazwę jakiś turysta z zagranicy.
Na zakończenie jeszcze dojazd do Człopy, kilkukilometrowy wyjazd za miasto i czas rozbicia namiotu. Z znalezieniem odpowiedniego miejsca nie miałem większych problemów, ponieważ trafiłem na "miejsce postojowe" z którego małą ścieżką udałem się kawałek w głąb lasu. Jeszcze przed rozbiciem namiotu ktoś podjechał na owo "miejsce postojowe" i prowadził dość długo raczej intensywną rozmowę. Całe szczęście udało mnie się uniknąć wykrycia. Po małej kolacji, błyskawicznie rozbijam namiot, pakuje wszystko do środka i usiłuje zasnąć...
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com