Wreszcie Merida wróciła do domu. Po przyjeździe z Karpacza zapomniałem, że oddałem ją do serwisu i jak zobaczyłem, że szosy nie ma w pokoju aż się przeraziłem co się z nią stało.
Dopiero co przyjechałem, a już nadszedł dzień wyjazdu, który do końca nie był zaplanowany. Początkowo miałem wracać pociągiem w sobotę, później stwierdziłem że wrócę w niedzielę, a ostatecznie okazało się, że wróciłem wraz z Piotrem i rodziną autobusem. Ale od początku, rano śniadanie, później do kościoła…a, że chciałem zobaczyć Kołobrzeg jadę właśnie tam. Czas mnie goni….mimo to jedzie się wyśmienicie, wiatr minimalny, a pogoda nadal piękna.
W samym Kołobrzegu standardowo, mały objazd miasta i wizyta w porcie.
Do domku wracam przed drugą, później kąpiel, pakowanie roweru do autobusu, szybkie zakupy czegoś do zjedzenia zamiast obiadu…padło na 7days-y i w drogę do Poznania.
W Poznaniu już w cywilnych ciuchach z Kaponiery do domu.
Na zakończenie chciał bym bardzo serdecznie podziękować Piotrowi i Krzychowi, a w szczególności ich rodzicom, za wszystko co dla mnie zrobili i co dla mnie załatwili. Bez was (Państwa) ten wyjazd nie doszedł by do skutku, a na pewno nie w tej formie. Dzięki za troskę, towarzystwo i wspaniałą atmosferę. Mam nadzieję, że będę mógł się jakoś odwdzięczyć.
Kolejny dzień pobytu nad morzem przede mną. Dzisiaj mam czas na rowerowanie do 15, dlatego biorąc pod uwagę zmęczenie uznaje, że fajnie było by się poopalać – tylko gdzie?!. Wybór padł na Mielno. Początkowo jadę krajową jedenastką aby po kilku kilometrach odbić na Śmiechów, a dalej Gąski.
Tereny są naprawdę urokliwe, pogoda wyśmienita…czego chcieć więcej. Po kilku następnych kilometrach docieram do Mielna w którym od razu kieruję się na plażę na której od razu się rozkładam i opalam wraz z Meridką jakąś godzinę.
Po ponad godzinie czas na przerwanie wylegiwania, ruszam wojewódzką 165 z której zjeżdżam na znaną mi już jedenastkę, którą standardowo jadę do Ustronia. Wróciłem trochę za wcześniej, dlatego zaserwowałem sobie kolejną porcję opalania tylko tym razem w samym Ustroniu.
Później obiad, na który szef kuchni polecił „jogurt, dwie zupki i bułki”. Po obiedzie znowu opalanie aż do kolacji, a potem…ognisko, zachód słońca, wizyta na mola i przed pierwszą spać.
Pobudka o godzinie 9, śniadanie, szybkie zaprzyjaźnienie się z mapą i po 10 ruszam na trasę. Za cel obrałem Koszalin. Pogoda wyśmienita, słońce świeci, około 27 stopni, wiatr umiarkowany. Do celu jadę najprostszą możliwą drogą, czyli krajową jedenastką, mijając po drodze liczne elektrownie wiatrowe oraz pola.
Do Koszalina docieram bez problemów, ruch niewielki tylko przed samym miastem trochę więcej samochodów. Później trochę błądzenia uliczkami i docieram pod katedrę Koszalińską.
Droga powrotna upłynęła bardzo szybko na podziwianiu skąpanego w słońcu świata. Do Ustronie Morskiego docieram o 14. Piotr z rodzinką udają się na obiad, ja natomiast biorę szybki prysznic, a po ich powrocie idziemy do sklepu po coś na obiad dla mnie. Szef kuchni poleca na dziś „zapiekanki z mikrofali”. Gdy zaspokoiłem głód po raz kolejny udaliśmy się na lotnisko, tym razem wraz z rodzicami Piotra i Krzycha rowerami.
Korzystając z okazji postanowiłem sprawdzić stan kładki w EkoParku…niestety nadal przerwana. Mimo to ludzie radzą sobie przeprowadzając rowery przez wąski strumyk na plaży.
Do domku wracam chwilę przed 19 na kolację, po której udaliśmy się pozwiedzać okoliczne bunkry do których generalnie coraz trudniej wejść, jednak jakoś daliśmy sobie radę. Na drugim poziomie znaleźliśmy jednego z mieszkańców tych powojskowych budowli.
Wszystko zaczęło się właściwie w środę rano kiedy podczas jazdy do szkoły dosyć mocno wiało co jak pisałem wcześniej strasznie mnie martwiło, ponieważ wiał wiatr północny, czyli dokładny wmordwind. Mimo wszystko założyłem, że jeżeli nie dzisiaj to w ogóle. Tak więc po powrocie do domu skoczyłem na małe zakupy, później pakowanie i bezskuteczna próba zaśnięcia przez jakieś 2,5h. Z łóżka wstałem o 21. Wiatr nadal nie ustawał, więc i wątpliwości się pojawiły. Mimo wszystko wsiadłem na rower około 22:30. Prawie od razu poczułem ten przeklęty wmordewind, a jak by tego było mało asfalt był mokry i pryskało spod kół ale co mi tam. Pierwszy etap trasy to przejazd przez miasto oraz jazda krajową jedenastką aż do Obornik, gdzie po około 35km zrobiłem pierwszą przerwę. Z postoju ruszam chwilę po północy.
Zaraz za Obornikami wjeżdżam w las i tutaj miłe zaskoczenie…wiatr ustaje. Nie wiem czy to zasługa gęstego zalesienia, czy tak po prostu przestało wiać – Nieważne! Jedzie się wyśmienicie. Ja, rower i ciemny las. Po drodze spotkałem kilka zajęcy oraz całkiem sporą sarnę, która zaraz po oświetleniu przebiegła kilka metrów przede mną.
W bardzo dobrym nastroju i z sporym optymizmem docieram do Czarnkowa, gdzie robię przerwę na coś do zjedzenia i picia. Z Czarnkowa ruszam chyba około 1:30…ruch na drogach nadal minimalny…zjeżdżam z krajowej jedenastki na wojewódzką 178, którą docieram do Wałcza. Po drodze spotkałem jeszcze zabłąkanego zająca, który ruszył ze mną na wyścigi aby po chwili uciec w pole. Powoli zaczyna świtać, mgła unosi się nad polami i osiada na rzeczach, temperatura osiąga minimum, wiatr się wzmaga, a na niebie widać same chmury.
Po przerwie w Wałczu potrzebuje kilku dobrych kilometrów żeby się rozgrzać. Wiatr zaczyna dawać naprawdę mocno w kość ale mam CEL – dojechać nad morze, nie ma odwrotu. Na 6km przed Czaplinkiem moim oczom ukazuje się tablica na którą czekałem, która była pierwszym celem. Jest już bliżej niż dalej…jeszcze trochę.
Po szybkich zakupach na stacji w Czaplinku udaję się do Starego Drawska pod zamek Drahim, gdzie robię dłużą przerwę. Zaczyna się robić ciepło, a jak wielkie było moje zdziwienie gdy zorientowałem się, że świeci słońce, a przez chmury zaczyna przebijać się błękit nieba jest nie do opisania.
Podbudowany pogodą chwilę po 7 ruszam dalej piękną i krętą trasą widokową do Połczyn Zdroju. Żeby nie było tak pięknie ciągle wieje, sił coraz mniej, a i ochota na zjedzenie czegokolwiek przechodzi.
Za Połczynem zaczynają się górki o czym doskonale pamiętałem. Podjazdy nie szły mi tak gładko jak w zeszłym roku, jednak cóż zrobić…trzeba jechać. Słońce już na dobre zagościło na niebie i zrobiło się naprawdę pięknie.
W Białogardzie robię zakupy, po czym szukam miejsca na odpoczynek. Okazało się jeszcze, że muszę jechać objazdem który prowadził właściwie przez całe miasto na około. Po 15 min wreszcie znajduje fajne miejsce nad niewielkim stawem, gdzie wreszcie coś zjadam, chociaż nie przyszło mi to łatwo. Wypijam też resztę żelu. Wszystko pięknie tylko ten wiatr ciągle wieje…nie wiem czy ciągle mocniej czy to od zmęczenia. Po dojechaniu do Karlina okazało się, że odbywa się tam procesja i znowu musiałem trochę polawirować po bocznych uliczkach. Dalsza trasa to już myślenie o dalszej części dnia, o zobaczeniu morza, o spotkaniu Piotra z rodziną oraz o odpoczynku.
W Dygowie odbijam już w stronę Ustronia Morskiego do którego docieram przejeżdżając przez Kukinie i Sianożęty (takie wioski) . Pamiętam dokładnie, że minąłem granice miejscowości o 12:02.
Ustronie Morskie znam doskonale, dlatego od razu udaję się na przystań rybacką, gdzie delektuje się upragnionym widokiem morza oraz czekam za Piotrem. Na przywitanie przychodzi cała rodzina. Mama Piotra tak szybko wszystko organizuje, że już po chwili jestem wykąpany, najedzony i idę się zdrzemnąć. O godzinie 15 pobudka..trochę źle się czuje, ponieważ za mało jadłem...ale po 15 min dochodzę do siebie i ruszamy na lotnisko Bagicz pojeździć modelem.
Wracamy na kolację, a po kolacji oczywiście to co Kubusie lubią najbardziej oglądając zachód słońca nad morzem…
Podsumowując było ciężko, jednak opłacało się. Mimo tego ciągłego wmordewindu dałem radę…średnia wprawdzie kiepska ale już od samego początku nie to się dla mnie liczyło. Cieszy mnie fakt małej ilości przerw i stosunkowo krótki czas ich trwania, ponieważ podczas ostatnich wycieczek traciliśmy sporo czasu właśnie na przerwach, próbując później nadganiać średnią, co kończyło się większym zmęczeniem. Dodatkowym utrudnieniem był wypakowany i ciężki plecak, który szczególnie w dolnym chwycie dawał we znaki plecom, jednak ostatecznie żadnego bólu nie mam. W ogóle sam się sobie dziwie, że tak dobrze czułem się po południu, ponieważ z 10km to pewnie jeszcze przeszedłem.
Wreszcie!!! ostatni dzień do szkoły przed długim weekendem. W szkole większość rzeczy załatwiona pozytywnie, więc teraz niech tylko pogoda dopisze... Dzisiaj ciepło ale niestety bardzo wietrznie...co mnie bardzo martwi, a dlaczego?...o tym wkrótce.
W sumie planowałem na dzisiaj coś dłuższego...niestety wziąłem za mało jedzenia, wody, a i determinacji zabrakło. Na trasę wyjechałem koło 10. Początkowo podczas jazdy było dosyć chłodno, jednak bluza szybko stała mi się zbędna - niestety nie miałem jej gdzie włożyć...
Pierwszy etap trasy to przebijanie się dziurawymi drogami przez miasto w kierunku Obornik. Następnie raczej pod watr super asfaltami przez Biedrusko, Murowaną Goślinę...no i kawałek w kierunku Skoków.
W połowie trasy 5min przerwa na batona i ruszam do domu...przez Murawaną Goślinę i tradycyjnie drogą nr 196 prosto do Poznania.
A w Poznaniu...chaos uliczny, remonty ...czyli tak jak zwykle.
Pogoda zdecydowanie dopisała, czyste niebo, słoneczko świeci. Szkoda, że to tylko jednodniowa poprawa pogody.
P.S Wody w Warcie ciągle przybywa, dzisiaj poziom wody wynosił chyba około 6,5m.
Dzisiaj zgodnie z prognozami padało...całe szczęście udało mi się nie zmoknąć. W ogóle cały maj to ciągłe opady. Temperatura może być...byle na weekend czerwcowy było słonecznie i gorąco.
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com