Niestety czas do szkoły. Pierwszy dzień i od razu wczesna pobudka o 6:20. Wyjazd o 7.
Na dworze zimno. W okolicach 10 góra 12 stopni, więc rękawiczki bardzo się przydały.
Sama droga do szkoły raczej przyjemna, ze względu na zamknięcie skrzyżowania Bułgarska/Grunwaldzka. Rowerem ze spokojem można przejechać, a samochodów tam mało.
Powrót do domu dosyć wcześnie, bo już o 12. Temperatura znacznie przyjemniejsza.
Przed powrotem do domu pojechałem jeszcze na chwilę do Piotra stąd te 2km więcej.
Co tu dużo pisać...dzisiaj moja pierwsza rowerowa wycieczka z Patrycją.
Spotykamy się o 11.
Ruszamy w kierunku Biedruska, a następnie wjeżdżamy na nadwarciański szlak rowerowy w stronę Obornik.
Do Śnieżycowego Jaru docieramy z tylko jedną krótką przerwą...niestety to co zastaliśmy u celu naszej podróży dalece nas zawiodło. Rezerwat był kompletnie zarośnięty przez pokrzywy...po pięknej drewnianej kładce prawie nie było śladu. Po prostu kompletna porażka.
Droga powrotna minęła równie szybko...gdyż do samego Poznania docieramy nadwarciańskim szlakiem rowerowym.
Podsumowując wypad bardzo udany, a Patrycji należą się słowa uznania za przejechanie ponad 50 km...po których sam byłem zmęczony.
Ostatni dzień pobytu nad morzem przed Nami. Wstajemy dosyć wcześnie. Trzeba się spakować, trochę posprzątać i do 10 opuścić pokój. Udaje nam się to nawet 20 min przed czasem. Na zakończenie jeszcze wspólne śniadanie i około 11 czas się rozdzielić. Ja ruszam rowerem w stronę Kołobrzegu.
Po przejechaniu niespełna kilometra łapie mnie ulewa. Tym razem postanowiłem założyć już pelerynę i chwilę przeczekać. Moje nadzieje okazały się słuszne i już po kilku minutach ulewa odpuściła i padało tylko trochę.
Pokonując trochę terenu docieram do Gąsek i ścieżek które dosyć dobrze znam. Trasa pokrywa się idealnie z międzynarodową trasą R10 z Polski przez Bornholm do Szwecji.
Kilometry powoli uciekają...można powiedzieć nawet bardzo powoli ale jakoś tak w ogóle nie było mi śpieszno i takie tempo mi odpowiadało. Między czasie łapie mnie kolejna ulewa... ...dzisiaj strasznie deszczowy dzień.
Mijając Ustronie Morskie i Sianożęty docieram do byłego lotniska wojskowego w Bagiczu (Podczele). Jeszcze kilka lat temu były tam same powojskowe zabudowania i ani śladu żywego ducha, jednak teraz mieści się tam siedziba coraz prężniej rozwijającego się aeroklubu.
Po przejechaniu przez lotnisko docieram do wspaniale wyeksponowanego ekoparku. Super brukowa ścieżkaka, momentami drewniana kładka, po prawej morze, a po lewej zalew.
Do Kołobrzegu docieram koło południa. Żeby nie było za dobrze, znowu zaczyna padać. Najpierw odwiedzam bankomat, następnie spędzam kilka chwil w porcie i ruszam już w w stronę Białogardu.
8 kilometrów za Kołobrzegiem dogania Mnie Maciej. Pakujemy wszystko do samochodu...i wio do domu.
Podsumowując wyjazd bardzo udany. Nauczką na przyszłość będzie na pewno wożenie zapasowej opony albo dobrych dętek, bo szczerze mówiąc nie jestem pewny, czy te które wziąłem nie były dziurawe. Jeżeli chodzi o nocleg to właściwie jestem zadowolony. Stresu jakiegoś nie miałem, brakowało trochę materaca ale w przyszłości to się zmieni.
Jeżeli chodzi o pogodę to nie mam jakiś pretensji. Przynajmniej sprawdziłem sakwy i mapnik podczas deszczu, a jak miało być ładnie to faktycznie było.
P.S Jeszcze raz dziękuje Maciejowi i Karinie za możliwość noclegu.
W nocy nie spało mnie się najlepiej. Ogólnie mówiąc miałem niespokojny sen. W okolicy namiotu słychać było jakąś zwierzynę, nawet w pewnym momencie jak się przebudziłem usłyszałem mlaskanie zaraz koło głowy, chociaż mimo wszystko nie wzbudzało to u mnie szybszego bicia serca. Zdecydowanie bardziej obawiałem się ludzi...jakiegoś myśliwego etc.
Ale nic takiego się nie stało, obudziłem się o 6:30, mimo, że nie spałem za dobrze samopoczucie dopisywało. Jeszcze w namiocie wypiłem multiwitaminę, zjadłem co nieco i w jakieś 30min spakowałem wszystko na rower.
Miałem straszną ochotę posłuchać muzyki, żeby się rozbudzić do końca niestety jak na złość słuchawki odmówiły posłuszeństwa i pozostało mi wsłuchiwanie się w dźwięki pracującego napędu.
Po kilku kilometrach docieram do Tuczna, gdzie robię małe śniadaniowe zakupy w jednej z piekarni.
Dalej kieruję się w stronę Mirosławca. Nie jedzie się najlepiej, cały czas nie mogę przeboleć braku muzyki...między czasie moim oczom ukazuje się dosyć interesujący znak.
Po dotarciu do Mirosławca wjeżdżam na drogę wojewódzką nr 177, która zaskakuje mnie świetnym asfaltem i bardzo małym natężeniem ruchu, więc jazda jest naprawdę przyjemna.
W Czaplinku nie zabawiam zbyt długo, właściwie od razu wjeżdżam na interesującą mnie drogę, którą właściwie niejednokrotnie już jechałem, a mianowicie DW 163.
...i tak kilometry powoli lecą, jednak nie jedzie mi się tak jak powinno. Dopiero po dotarciu do Połczyn Zdroju zajeżdżam na Orlen, gdzie kupuję colę (pijam bardzo rzadko) i hot-doga. Po tym zestawie od razu wracają siły i jazda momentalnie staje się przyjemniejsza.
Wszystko pięknie się układa, godzina okej, siły okej..tylko pogoda tak średnio okej, ponieważ zaczyna się całkiem poważnie chmurzyć.
Gdy krajową 6 docieram do Biesiekierza zaczyna się ulewa, nawet nie zakładałem peleryny, bo nie miało to większego sensu. Całe szczęście, że wziąłem sakwy crosso...dzięki temu mogłem być spokojny o suchość mojego bagażu. Tak właściwie dzisiaj miałem pierwszy test tych sakw...podczas całej naszej 2,5 tygodniowej wyprawy tak nie lało.
Między czasie pobłyskało, pogrzmiało i cały czas lało...a ja jak na złość pojechałem trochę okrężną trasą.
Zanim dotarłem do samego Sarbinowa przestało padać...
Może tytułem wstępu napiszę skąd się wziął u mnie pomysł wypadu nad Bałtyk. Otóż pierwszą ideą było sprawdzenie siebie pod kontem samotnego podróżowania i przeżycie pierwszego samotnego noclegu na dziko. Początkowo planowałem udać się tylko do Puszczy Noteckiej. Jednak zadzwonił do mnie Maciej, który zaproponował nocleg w Sarbinowie za co bardzo serdecznie dziękuję. Tak więc aby połączyć wszystko w całość postanowiłem pojechać nad morze do Sarbinowa odwiedzając po drodze Puszczę Notecką. Oczywiście nie obyło się bez przygód ale o tym później.
Dzień zaczynam o godzinie 7...lekkie śniadanie, spacer z psem, ostatnie przygotowanie bagażu i o 9 wyjazd.
Początek to jazda doskonale znanymi mi dość ruchliwymi drogami do Tarnowa Podgórnego. Tam chwilowo żegnam się z dużą ilością samochodów na rzecz bardzo przyjemnych tras między polami i łąkami. Droga upływa bardzo szybko na podziwianiu Wielkopolskich krajobrazów.
Tak docieram do Kaźmierza...w którym przez brak dokładnej mapy skręcam nie tam gdzie powinienem i w efekcie jadąc wprawdzie bardzo przyjemną drogą przez Witkowice docieram do drogi krajowej numer 92.
Jazda "idzie" aż do Pniew w których nacina mi się opona i łapię gumę. Po zmianie dętki przejeżdżam jakiś kilometr do samych Pniew, niestety okazuje się, że dętka jest dziurawa.
..i tak zakładam dwie dętki...okazało się, że obydwie były dziurawe. Potem zacząłem walczyć z łatkami, które jak na złość też nie spełniały swojej roli. Zrezygnowany kolejnymi próbami i kończącymi dętkami prowadzę rower nastepny kilometr do sklepu rowerowego. Kupuje nową oponę, dętki i łatki. Opona okazała się tak badziewna, że ledwo szło ją napompować. Jak by tego było mało gdy już byłem kilka kilometrów dalej okazało się, że zostawiłem pod sklepem dopiero co zakupiony zestaw łatek.
Kierując się na północ mijam jedną z najbardziej Polskich wsi przez jakie jechałem, gdyż nazywała się Dzierżążno...ciekawe jak by wymówił tą nazwę jakiś turysta z zagranicy.
Na zakończenie jeszcze dojazd do Człopy, kilkukilometrowy wyjazd za miasto i czas rozbicia namiotu. Z znalezieniem odpowiedniego miejsca nie miałem większych problemów, ponieważ trafiłem na "miejsce postojowe" z którego małą ścieżką udałem się kawałek w głąb lasu. Jeszcze przed rozbiciem namiotu ktoś podjechał na owo "miejsce postojowe" i prowadził dość długo raczej intensywną rozmowę. Całe szczęście udało mnie się uniknąć wykrycia. Po małej kolacji, błyskawicznie rozbijam namiot, pakuje wszystko do środka i usiłuje zasnąć...
Pogoda jakaś niespecjalna ostatnio...ale nie pada więc jadę na umówione spotkanie w WPN. Robimy z Mateuszem kilka zdjęć i bodaj zielonym szlakiem udajemy się do Wir. Na zakończenie już asfaltem przez Komorniki, Fabianowo i Junikowo.
Już prawie zapomniałem kiedy ostatni raz jeździłem w terenie, dlatego dzisiaj postanowiłem trochę to nadrobić. Początkowo chciałem zrobić standardową trasę wzdłuż trzech jezior ale noga coś nie podawała, więc skończyło się na pętli nad Rusałką i powrotem Bułgarską.
Dane tylko orientacyjne, ponieważ czujnik od licznika w kellysie popsuł się już chyba do końca na wyprawie. Coraz bardziej tracę sympatię do produktów tej firmy.
Droga którą widać tam na dole, to ta którą wczoraj jechaliśmy i z której wdrapywaliśmy się na naszą polanę. Fakt nie było to łatwe zadanie ale jak najbardziej warte tego miejsca.
Na zakończenie kilkanaście kilometrów podjazdu, następnie chwilowe wypłaszczenie i zjazd do samego Zakopanego. W tym dość ruchliwym miasteczku najpierw udajemy się na dworzec aby kupić bilety na pociąg powrotny do Poznania. Później Krupówki, Skocznia i wracamy na dworzec w oczekiwaniu na pociąg.
Ogólnie jechało się wyśmienicie, mieliśmy cały przedział dla siebie...trochę pospaliśmy jedynie co to podróż mogła by trwać mniej niż 12h i mieć mniej kontroli biletów, które sprawdzano nam o 21, 23, 02 i 06. Jak rano pomyślałem o tym konduktorze, który przyszedł o 02 to miałem wrażenie, że coś mi się chyba ta kontrola przyśniła.
P.S Już wkrótce zapraszam na podsumowanie wyprawy oraz krótki filmik.
Ledwo wyjechaliśmy z naszego miejsca noclegu a już minął nas wojskowy jeep. Ogólnie to mieliśmy szczęście z noclegiem, ponieważ dalej jest następna baza wojskowa, potem Bańska Bystrzyca i zaczyna się Park Narodowy Niskie Tatry.
Jak można się domyślić z profilu dzisiejszej trasy początek dnia był dla nas dosyć ciężki. Wjechanie na szczyt tego wzniesienia zabrało nam chyba z 3,5h...ale potem mieliśmy dłuuugi zjazd, więc siły i chęci do jazdy wróciły.
Już po południu kilka kilometrów za Rużomberokiem łapie swojego pierwszego "laczka" na tej wyprawie. Wyglądało na to, że w oponę wbił mi się zszywacz. Po ściągnięciu całego bagażu, wymiana dętek...pompowanie...zakładanie bagażu i po małej przerwie technicznej ruszamy dalej...ku następnemu dosyć sporemu podjazdu. Nasze zdobywanie tego wzniesienia to istna parodia...robiliśmy przerwę co jakieś 200m nie mogąc wytrzymać ze śmiechu z bliżej nieznanego powodu...
...ale kiedy już w końcu wtargaliśmy się na szczyt nasze wysiłki zostały zrekompensowane:
Kiedy w końcu się udało nasze miejsce było po prostu wymarzone...noo może w razie burzy było by nieciekawie ale pod resztą względów wspaniale. Osłonięci od drogi, z pięknym widokiem i przyciętą trawką. Lepszego ostatniego noclegu nie mogliśmy mieć.
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com