Po prostu piękny słoneczny dzień i krótka wycieczka razem z Patrycją nad jezioro w Chomęcicach. Ludzi sporo, jednak czego można się spodziewać w niedziele.
Zaledwie przed "momentem" wróciliśmy z wyprawy, a już z powrotem wsiedliśmy na nasze rowery. Tym razem wykorzystaliśmy je aby dotrzeć do Pawła na imprezę wieńczącą rok szkolny. Pogoda była wyśmienita do jazdy. Powoli zachodzące słońce, bezchmurnie i ciepło.
Po niezbyt długo przespanej nocy, pojechaliśmy jeszcze na chwilę do Roberta do Lubonia
Pora wracam do domu. Od Łukasza wyjeżdżamy przed 7, ponieważ pociąg do Poznania rusza o 7.38
Gdy pociąg podjeżdża, mamy kilka chwil dźwigania naszych obładowanych rowerów do pociągu ale już po kilkunastu minutach jedziemy w pustym przedziale do domu.
Ciężko było nam się zebrać w drogę. Trochę też czasu minęło zanim zapakowaliśmy wszystkie nasze manatki. Kilkanaście minut przed 12 ruszamy w stronę Rzeszowa.
Droga ładna i mało ruchliwa...a temperatura idealna. Do tego pieczywo prosto z mijanej po drodze piekarni wprowadziło iście sielankowy nastrój.
Muszę przyznać, że aura ostatnich dni i zmoknięcie 3 raz podczas ostatniego tygodnia, sprawiło, że zapragnęliśmy odrobiny "luksusu", dlatego zatrzymujemy się w hostelu niedaleko słynnego zamku.
Mieliśmy nadzieję na kolejny piękny słoneczny dzień. Jednak od razu po przebudzeniu stało się dla nas jasne, że deszcz będzie nieodłącznym elementem dzisiejszego dnia.
Niestety kolejne pokonywane przez nas kilometry nie należą do przyjemności, pada 30 min, potem przestaje na 10min i tak w kółko, a my co chwila stajemy przy przystankach PKS, gdzie staramy się uniknąć totalnego przemoknięcia.
Totalnie zrezygnowani docieramy do Błażowej. Chcieliśmy początkowo znaleźć nocleg w tej miejscowości lecz ostatecznie kręciliśmy dalej w strugach deszczu.
Raz pada, a raz nie...w takiej aurze docieramy do miejscowości Chmielnik. Trafiamy na ogród do pewnej starszej Pani, która od razu zgodziła się nas przyjąć. Gdy zrobiliśmy sobie kolacje, dostaliśmy jeszcze pyszny deser. A na optymistyczne zakończenie dnia pokazało nam się słońce.
Dzisiejszej nocy mieliśmy maksymalne poczucie bezpieczeństwa. Jednak wstajemy dosyć wcześnie gdyż chcieliśmy pojechać na masze do Sanoka. Naszych gospodarzy opuszczamy o 9. Chwilę przed 10:30 docieramy na bardzo ładny i zadbany rynek.
Po liturgii jeszcze chwilę siedzimy na rynku, a następnie udajemy się do pobliskiego marketu na zakupy. Zakupy były dość spore, tak samo jak nasze apetyty, dlatego postanowiliśmy zrobić sobie śniadanie u brzegu Sanu.
Czas ruszać w drogę...jedziemy wzdłuż pięknego Sanu. Dzisiejszy dzień jeżeli chodzi o przewyższenia bardzo płaski poza jedną ponad 13-15% "ścianką", którą nawet witać na profilu trasu.
Gdy wjeżdżamy w teren leśny na jednej z bocznych dróg robimy przerwę obiadową..na dzisiaj wymyśliliśmy makaron pełnoziarnisty z sosem, a na deser ciastka.
Jako, że wieczór już się zbliżał powoli zaczynaliśmy rozglądać się za miejscem do noclegu.
Żeby było ciekawiej dzisiaj spaliśmy na terenie gospodarstwa agroturystycznego w Dąbrówce Starzeńskiej. Mili gospodarze, dostęp do toalety i równo przystrzyżona trawka.
Po wczorajszym ciężkim dniu, dzisiaj wita nas prawie bezchmurne niebo. Przyjmujemy to z ogromną radością i szybko przybywa rzeczy, które zaczynają się suszyć w promieniach słońca.
Dosyć leniwie robimy śniadanie, oglądając przy tym zalew Soliński.
Tak jak powoli rośnie temperatura, tak my powoli się pakujemy...naprawdę powoli. W drogę ruszamy przed 11. Wjeżdżamy po raz kolejny na tamę. Tym razem możemy oglądać zalew w pełnej krasie.
Najedzenie i wypoczęci ruszamy w dalszą trasę. Prawie na sam początek musimy podjechać pod stromy brukowany podjazd. Patrycja miała tu swoją życiową formę gdyż ledwo mogłem dotrzymać jej koła.
Kolejne kilometry pokonujemy najpierw terenem, a następnie z żalem wjeżdżamy na główną drogę. Na szczęście tylko na chwilę, gdyż już po kilku kilometrach docieramy do Leska w którym udajemy się na zakupy i odpoczynek w cieniu.
Już po kilku kilometrach po opuszczeniu Leska docieramy na górę Sobień na której stoją ruiny zamku o tej samej nazwie. "Wysokie wzgórze (450 m npm) na którym znajduje się zamek było punktem obronnym już w XIII w. Istniejąca tu drewniana warownia z basztą należała do Węgier. Zachowany do dzisiaj w ruinie zamek, wzniesiono z rozkazu króla Kazimierza Wielkiego w 1340 r. Składał się ze skrzydła mieszkalnego, murów obwodowych i wysuniętej przed nimi wieży o wymiarach 5 m x 7 m. 1389 r. - z nadania Władysława Jagiełły właścicielami zamku został ród rycerski Kmitów. Sobień stał się ich gniazdem rodowym. Kilkadzisiąt wsi dookoła także stanowiło własność tego możnego rodu. "
...kilometry powoli uciekają, dzień ma się ku końcowi, a my zbliżamy się do Sanoka. Postanawiamy spróbować noclegu "na gospodarza". Los chciał, że trafiliśmy na ogródek policjanta. Zostaliśmy skierowani na komendę. - a co tam spróbujemy i na komendzie zapytać. Policjanci po wysłuchaniu naszej historii o poszukiwaniu noclegu z uśmiechami na twarzy pozwolili rozbić się w okolicy komisariatu.
Nocleg nie obył się bez towarzystwa, były dziki, sarny i jakiś wesoły ptak który usiadł na stelażu namiotu, a także pewien Pan, który chyba cierpiał na bezsenność i bodaj o 5 rano piłował drzewa. Gdy już wstaliśmy natomiast, zabrał się za koszenie. Nie chcieliśmy zbyto Pana zszokować naszym towarzystwem, więc szybko zjedliśmy kanapki i spakowaliśmy nasz grajdołek.
Dobrze się stało, że Pan nas tak "popędził" ponieważ w momencie gdy się spakowaliśmy przyszła burza i potężna ulewa. Zrobiło się mgliście, zimno, a na dodatek co chwilę widzieliśmy błyskawice. Będąc w dodatku na samym szczycie wzniesienia dodatkowo potęgowało wszystkie zjawiska i nasz strach.
W takiej ulewie w życiu nie jechałem...po drogach spływały ogromne ilości wody, widoczność drastycznie spadła, a nad naszymi głowami szalała burza - potężny i groźny żywioł. Jazda w takich warunkach to prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza na częstych i ostrych zakrętach podczas zjazdu. O poślizg w takiej aurze bardzo łatwo.
Po prawie 1h głównie zjeżdżając docieramy do drogi wojewódzkiej 890. Deszcz powoli ustaje, temperatura wzrasta do 21 stopni, a my docieramy do Ustrzyk Dolnych.
Między czasie robimy sobie także przerwę na gotowanie na jednym z przystanków PKS-u, jakże przydatnym podczas kilkudniowych wojaży.
W Ustrzykach Dolnych na kilka kilometrów wjeżdżamy na drogę krajową 84. Ruch nie jest wprawdzie zbyt duży, jednak nie jedzie się zbyt komfortowo w towarzystwie ciężkich i wielkich tirów.
Jak widać mimo, że nie pada pogoda nadal niezbyt pewna.
I gdy tak pokonujemy kolejne zakręty, zaczyna padać...a już zaczynaliśmy powoli wysychać. Za jednym z zakrętów ukazuje się "Tama solińska o dł. 664 i wys. 82 m (od podstawy do korony) i potężnej kubaturze ok. 760 tys. m3 betonu zbudowana w latach 1961 – 1968 jest największą w Polsce zaporą betonową." Zapatrzeni na tą potężną konstrukcje zapominamy o niesprzyjającej aurze.
Około godziny 18 trafiliśmy na pole namiotowe...muszę nadmienić, że miałem niesamowitego pecha, gdyż brałem prysznic w zimnej wodzie, a Pati, która szła kilkanaście minut po mnie, miała już gorącą kąpiel. Co za niesprawiedliwość ?! -No tak, było się nie kąpać przed 19 :/
Gdy w Poznaniu jechaliśmy na dworzec mój licznikowy termometr wskazywał 15-16C, gdy wysiedliśmy w Przemyślu uderzyło nas powietrze rozgrzane do ponad 30C.
Prawie od razu po wyjściu z dworca zostaliśmy zagadnięci przez pewnego Pana, który chciał dowiedzieć się trochę o naszej wyprawie. Po krótkiej rozmowie i rozejrzeniu się po mieście ruszamy byle dalej na południe, uciekając tym samym od skwaru i hałasu.
Po niecałych dwóch godzinach ruszamy w dalszą drogę, która była wyjątkowo ciężka, tym bardziej, że to dopiero nasz pierwszy dzień tutaj. Jednak piękna okolica rekompensowała trudny jazdy.
Po tej chwili wytchnienia ruszamy na prawie 10km podjazd do Arłamowa. Podjazd za który Patrycji należą się brawa i uznanie za to że udało się jej wtoczyć tam maksymalnie obładowanym komunijnym rowerem.
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com