Pierwszy wypad po wyprawie. Generalnie na pierwszej prostej ciężko mi było utrzymać kierownicę, czułem się jakbym nie umiał jeździć na rowerze. Dalej było już lepiej, chociaż w zakrętach jeździłem raczej asekuracyjnie. Nie ma co się dziwić po ponad dwóch tygodniach jazdy rowerem z około 30kg bagażem, przesiadka na leciutką i sztywną szosę to olbrzymia zmiana.
Co do samej jazdy...czułem się świetnie. Choć łydki momentami dawały o sobie znać.
Trasa taka jak zawsze z tym, że powrót przez Fabianowo.
Droga którą widać tam na dole, to ta którą wczoraj jechaliśmy i z której wdrapywaliśmy się na naszą polanę. Fakt nie było to łatwe zadanie ale jak najbardziej warte tego miejsca.
Na zakończenie kilkanaście kilometrów podjazdu, następnie chwilowe wypłaszczenie i zjazd do samego Zakopanego. W tym dość ruchliwym miasteczku najpierw udajemy się na dworzec aby kupić bilety na pociąg powrotny do Poznania. Później Krupówki, Skocznia i wracamy na dworzec w oczekiwaniu na pociąg.
Ogólnie jechało się wyśmienicie, mieliśmy cały przedział dla siebie...trochę pospaliśmy jedynie co to podróż mogła by trwać mniej niż 12h i mieć mniej kontroli biletów, które sprawdzano nam o 21, 23, 02 i 06. Jak rano pomyślałem o tym konduktorze, który przyszedł o 02 to miałem wrażenie, że coś mi się chyba ta kontrola przyśniła.
P.S Już wkrótce zapraszam na podsumowanie wyprawy oraz krótki filmik.
Ledwo wyjechaliśmy z naszego miejsca noclegu a już minął nas wojskowy jeep. Ogólnie to mieliśmy szczęście z noclegiem, ponieważ dalej jest następna baza wojskowa, potem Bańska Bystrzyca i zaczyna się Park Narodowy Niskie Tatry.
Jak można się domyślić z profilu dzisiejszej trasy początek dnia był dla nas dosyć ciężki. Wjechanie na szczyt tego wzniesienia zabrało nam chyba z 3,5h...ale potem mieliśmy dłuuugi zjazd, więc siły i chęci do jazdy wróciły.
Już po południu kilka kilometrów za Rużomberokiem łapie swojego pierwszego "laczka" na tej wyprawie. Wyglądało na to, że w oponę wbił mi się zszywacz. Po ściągnięciu całego bagażu, wymiana dętek...pompowanie...zakładanie bagażu i po małej przerwie technicznej ruszamy dalej...ku następnemu dosyć sporemu podjazdu. Nasze zdobywanie tego wzniesienia to istna parodia...robiliśmy przerwę co jakieś 200m nie mogąc wytrzymać ze śmiechu z bliżej nieznanego powodu...
...ale kiedy już w końcu wtargaliśmy się na szczyt nasze wysiłki zostały zrekompensowane:
Kiedy w końcu się udało nasze miejsce było po prostu wymarzone...noo może w razie burzy było by nieciekawie ale pod resztą względów wspaniale. Osłonięci od drogi, z pięknym widokiem i przyciętą trawką. Lepszego ostatniego noclegu nie mogliśmy mieć.
Zmęczeni po wczorajszym dniu, pełni obaw przed wjazdem na Słowację śpimy do 9.
Przed zwinięciem namiotu miła nas starsza para w Ładzie. Gdy jechali w jedną stronę mimo, że przejeżdżali obok naszego namiotu, nawet ich nie zauważyłem. Pamiętam jak wielkie było moje zdziwienie, jak Paweł oznajmił mi ten fakt. Po około 30 min jechali w drugą stronę. Starszy Pan spojrzał na mnie, na namiot, uśmiechnął się i machnął nam ręką na przywitanie; mamy szczęście do spotykanych ludzi.
Po standardowym pakowaniu ruszamy...na samym początku podjazd, a następnie zjazd prawie do samej Słowackiej granicy.
Już od samego początku zauważamy, że drogi na Słowacji są zdecydowanie gorsze niż Czeskie. Czasami miałem wrażenie, że są nawet gorsze niż Polskie, jednak te widoki, rekompensują trudności. Ostatnie kilometry jazdy boczną drogą upływają pod znakiem sporego, stromego podjazdu...
Dalszą część dzisiejszej trasy pokonujemy drogą numer 66. Mimo, że dosyć ruchliwa, to z dobrym asfaltem, wyważonymi podjazdami i oczywiście pięknymi widokami. Zobaczcie sami:
Na zakończenie, zakupy w Zvolen, następnie jeszcze kilka kilometrów za miasto i rozbijamy się niedaleko lotniska wojskowego. Generalnie w nocy gdy wyszedłem z namiotu to widziałem latarnie pasa startowego. Mimo to, uważam, że byliśmy schowani całkiem dobrze i jedynie radary mogły nas namierzyć...
...oczywiście nie można tu jeszcze zapominać jaki widok towarzyszył nam przy kolacji.
Wstajemy o 7. Słońce od samego początku mocna nas przygrzewa, tym bardziej, że nie jesteśmy niczym osłonięci. Lubię jak jest gorąco ale czasami po prostu w takim słońcu poleżało by się na leżaku..zamiast pakowania ekwipunku.
Po ponad godzinnej krzątaninie ruszamy i praktycznie momentalnie wjeżdżamy na przedmieścia Budapesztu. Wjazd do centrum miasta nie jest specjalnie łatwy, jeżeli nie chce się jechać autostradą. Jednak nam jakimś szczęśliwym trafem udaje się dotrzeć nad Dunaj bez zbędnego błądzenia...
Podziwiając zabudowania przy brzegach Dunaju podchodzi do nas Polak najprawdopodobniej mieszkający w Budapeszcie. Chwilę rozmawiamy. Mówimy o naszej trasie, o planach na następne dni. Przy okazji dowiadujemy się jak najlepiej dotrzeć do najciekawszych miejsc madziarskiej stolicy.
Podczas zjeżdżania z góry obręcze mocno się zgrzały, a klocki starły, ponieważ jest tam bardzo stromo, a nie mogliśmy odpuścić sobie takiego zjazdu. U podnóża góry czekała kolejna bardzo piękna budowla wykuta w skale.
Kontynuując zwiedzanie miasta jedziemy dalej wzdłuż rzeki, nagle zdziwieni, że ścieżka i tory tramwajowe są odgrodzone taśmą zauważamy, że około 500m odcinek torowiska i drogi wzdłuż Dunaju został wygospodarowany na plan filmowy...
- Ciekawe czy były na nim jakieś Węgierskie gwiazdy?! - Kto wie...całkiem możliwe.
Równie łatwo jak wjechać do Budapesztu udało nam się wyjechać. Jedziemy w kierunku granicy Węgiersko - Słowackiej drogą numer 2 mijając Dunakeszi i Vac.
Pokonując kolejny podjazd kilka kilometrów za miejscowością Retsag znajdujemy dogodne miejsce na nocleg.
Podczas gotowania podjechali do nas motocrossowcy...jeden z nich próbował się z nami porozumieć jednak nieskutecznie. Z tego co się zorientowaliśmy tłumaczył nam coś o trudności ścieżek w lesie. Swoją drogą ciekawe co o nas pomyśleli, bo rowery mieliśmy już schowane i siedzieliśmy tylko wśród kilku sakw i palnika. Całe szczęście trafiamy na samych uprzejmych ludzi, którzy nie mają nic przeciwko naszemu nocowaniu.
Zaraz po opuszczeniu naszego miejsca noclegowego robimy śniadaniowe zakupy, jemy co mamy i ruszamy dalej szlakiem wzdłuż Balatonu. Jak widać na fotografii, niektóre nazwy miejscowości są bardzo pokrętne.
Upał się nasila, a my mijamy kolejne miejscowości. Między czasie trafiamy na punkt widokowy z chyba najpiękniejszym krajobrazem jaki w życiu widziałem. Coś wspaniałego. Fotografia niestety nie oddaje w pełni tego uczucia, kiedy tam staliśmy i patrzyliśmy...upał, delikatny wiaterek i ten kolor wody.
Zapatrzeni w Balaton zajechaliśmy trochę za daleko i musieliśmy lekko skorygować trasę...dalej jedziemy drogą nr 7. Upał dosyć mocno daje się we znaki. Jest ponad 40 stopni. Na nasze szczęście jest piątek i większość samochodów jedzie w przeciwnym kierunku nad Balaton.
Między czasie spotkaliśmy też na drodze taką oto jaszczurkę, która była nieświadoma zagrożenia.
Po dotarciu do Szekesfehervaru robimy zakupy na kolację, chwila przerwy i ruszamy dalej, jadąc wzdłuż jeziora Velencei-to, w którym przy okazji Paweł zażywa kąpieli.
Ostatni etap dzisiejszej trasy to dalszy ciąg jazdy drogą nr 7, którą ze względu na brak miejsca noclegowego docieramy do samych granic Budapesztu. Jako, że zrobiła się już 20 mieliśmy małe obawy co robić dalej. Na szczęście pojechaliśmy przejechać się po jednym z osiedli domków jednorodzinnych za którym znaleźliśmy odpowiednią polankę.
Dzisiaj wstajemy o 7. Standardowo, pakowanie, zwijanie namiotu, ładowanie wszystkiego na rowery. Kilkanaście minut po 8 ruszamy. Niestety przez pierwsze 30 km nie możemy znaleźć żadnego sensownego sklepu, a jako, że bez śniadania nie jedzie się najlepiej pierwsza godzina jazdy to takie nabijanie kilometrów w jak najszybszym poszukiwaniu sklepu.
Po znalezieniu jakiegoś sklepu samoobsługowego w jednej z wiosek, postanawiam kupić loda. Wyobraźcie sobie jak wielkie było moje zdumienie, gdy w lodówce zobaczyłem coś czego w życiu bym się nie spodziewał:
Po około godzinnym odpoczynku ruszamy dalej drogą rowerową wzdłuż Balatonu. Jest ona dosyć dobrze oznakowana, czasami wymagająca, jednak prowadzi bocznymi drogami z dala natłoku samochodów. Wokół Balatonu biegnie też linia kolejowa. Co ciekawe na Węgrzech widzieliśmy bardzo mało strzeżonych przejazdów kolejowych. Czyżby odpowiednia mentalność kierowców sprawiała, że przejazdy kolejowe jakie by nie były są bezpieczne:
Powoli dzień miał się ku końcowi, a zależało nam na noclegu na polu namiotowym ze względu na dość sporą "turystyczną urbanizację" terenów wokół jeziora, a nie uśmiechało nam się być nakrytym przez policjantów, turystów, bądź właścicieli jakiś campingów:
W końcu znajdujemy dobre (niestety niezbyt tanie) pole namiotowe "Europa" Generalnie bardzo przyjemny dzień, nocleg również bardzo komfortowy na ładnej trawce, kilkaset metrów od Balatonu.
Pierwszy dzień na Węgrzech i od razu zaczynają się upały. Miła odmiana dla zeszłotygodniowych mrozów (12 stopni).
Podczas pierwszych 18 kilometrów spotykamy sakwiarską parę z Holandii i Niemiec. Jadąc dalej mijamy się jeszcze kilkukrotnie, gdyż poruszaliśmy się szlakiem rowerowym euro velo 6, którym docieramy do Gyor. Miasto naprawdę piękne zwłaszcza centrum. Wszystkie budynki zadbane, kolorowe...zresztą zobaczcie sami:
Po wyjechaniu z ścisłego centrum...rozpoczynamy szukanie interesującej nas drogi. Jak to w większych miastach bywa...wjechać łatwo, wyjechać trochę gorzej. Jednak z pomocą mieszkańców..trafiamy wreszcie na właściwą trasę.
Między czasie słyszymy "brawo Polska! brawo!" z jednego z przejeżdżających samochodów. Co ciekawe był on na Austriackich tablicach. W każdym razie bardzo miły gest.
Jadąc drogą 83 do miejscowości Papa mijają nas samochody z Austrii, Niemiec, Polski, Rumunii, Wielkiej Brytanii i to na tak krótkim dystansie.
Samochodów wprawdzie sporo jednak widoki rekompensują chwilowe niedogodności:
Po dotarciu do Papy...zmęczeni jazdą pod wiatr, robimy kolacyjne zakupy. Na zakończenie wyjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów za miasto w poszukiwaniu noclegu. Dzisiaj poszło łatwo, pierwsze podejście i od razu dobre miejsce.
Przy okazji...zapraszam do obejrzenia kabaretu Roberta Górskiego i Marcina Wójcika, którzy świetnie pokazują jak czasami wygląda rozmowa z Węgrami (serio:)):
Czas opuścić Wiedeń i bardzo sympatyczne wujostwo Pawła. Na rowery wsiadamy po 10. Od razu wjeżdżamy na Naddunajską ścieżkę rowerową. Początkowo trochę pobłądziliśmy i trafiliśmy na bodaj 3 kilometrową plażę nudystów. Generalnie plażowicze niezbyt przychylnie na nas spoglądali...ale co poradzić gdybyśmy od razu znaleźli właściwą drogę chętnie byśmy tam nie jechali.
Gdy wyjechaliśmy w końcu na właściwą trasę, jechaliśmy przez ogromną stację magazynowania paliwa. Takich zbiorników jak na zdjęciu było tam mnóstwo. Wszędzie pełno, rur, zaworów panów w kaskach i kamer:
Przejeżdżając przez ostatnią Austriacką miejscowość podczas tej wyprawy ostatni raz spoglądam na wyjątkowo duże (w porównaniu z Polskimi) tablice z nazwami miast:
Podczas zakupów w jednym z Bratysławskich sklepów miałem niezbyt przyjemną sytuację. Otóż zadowolony z zakupów płacąc moimi jedynymi 50 euro Pani sprzedawczyni informuje mnie, że nie może przyjąć tego banknotu. Udaje się jeszcze na konsultacje do kierownika ale nic z tego...oddaje mi pieniądze, a moje zakupy zostają na ladzie. Pani tłumaczy mi, że muszę iść do banku spróbować wymienić pieniądze. Tak też zrobiłem...chociaż wybrałem chyba jakiś ekskluzywny bank, ponieważ krążyli po nim sami Panowie i Panie w garniturach. Dziwnie czułem się tam w sandałach i krótkim rękawku i spodenkach...ale po tłumaczeniu co stało się z banknotem dwie Panie pochyliły się nad nim, prześwietliły go w dwóch różnych urządzeniach, zastanowiły się jeszcze chwilę...i...udało się! Mam nowe 50 euro, więc drugie podejście do zakupów przed mną, całe szczęście udane.
Obkupieni trafiamy na jak ją nazwałem Naddunajską autostradę rowerową:
Dzisiejszy dzień kończymy kilka kilometrów przed Dunakliti...
Kiedy jeszcze nie rozbiliśmy do końca namiotu obok nas przejechał samochód. Pasażerowi widać byli trochę zdziwieni; tak jak my...jednak przejechali dalej i tyle ich widzieliśmy. Pół godziny później leżąc już w namiocie..mieliśmy wrażenie, że zostaniemy staranowani przez ciągnik wracający z pobliskiego pola...całe szczęście pojechał inną ścieżką...ot taki ciekawy wieczór.
Wypoczęci wstajemy dopiero około 10. Po 30 min przyjeżdża Pawła wujostwo. Rozmawiamy, wspólnie jemy pyszne śniadanie. W okolicach południa wraz z Pawła ciocią jedziemy metrem do centrum Wiednia.
Pierwsze co rzuca się w oczy to olbrzymie bogactwo i nagromadzenie najdroższych sklepów najbardziej znanych marek...:
Przechadzając udało się nam także dostrzec policjanta na rowerze. W ogóle ruch rowerowy w Austriackiej stolicy jest świetnie zorganizowany. Przed przejściem przez ścieżkę rowerową każdy się rozgląda i uważa na dwukołowych użytkowników dróg. Jednak nie ulega wątpliwości, że poruszanie się rowerem po Wiedniu jest zdecydowanie bardziej rozpowszechnione niż w Polskich miastach.
Z powrotem do domu wracamy po południu...jemy obiad, dostajemy dostęp do internety...kilka chwil spędzam też przy rowerze przy regulacji przedniej przerzutki.
Czas leci jak błyskawica, nadszedł wieczór, jemy kolację i około 21 ruszamy podziwiać Wiedeń nocą:
Wracając z naszego wieczornej przechadzki przechodzimy koło autostrady...nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że biegnie ona pod osiedlem sporych bloków w dodatku na wyspie.
hmm...uwielbiam rower, podróże, a ostatnio coraz bardziej fotografię. Tak się jakoś w moim życiu potoczyło, że zawsze miałem styczność z rowerami. Jeszcze przed komunią jeździłem na dwóch starych góralach. To również na rowerze miałem swój pierwszy wypadek... Kidy miałem jakieś 6 lat moja wycieczka do pobliskiego lasku skończyła się czterema albo pięcioma szwami w kolanie po locie przez kierownice. Ślady nosze do dzisiaj.
To tyle, zapraszam na mojego bloga i do wspólnych przejażdżek.
Pozdrower
Mateusz
e-mail:sq3mka@gmail.com